JERRY O SZENTENDRE ULTRA TRAIL - ŁOMOT NA DUNAJEM

  • Zapisz tekst bieżącej strony do PDF
  • Drukuj zawartość bieżącej strony

26 maja 2018

 Nic nie zapowiadało takiej klęski. Miał być spacerek. Miały być fanfary. Miało być wreszcie świętowanie 55/55. Trasa widokowa. Przewyższeń nie za wiele. W ogóle cud miód i przyjaźń Polsko-Węgierska. Wróciliśmy zdemolowani i częściowo pokonani. Gdy jednak opadł kurz bitewny, trochę nam się jednak humory poprawiły. W końcu okoliczności przyrody były piękne. No i każdy pewnie zebrał trochę doświadczeń. W końcu nie zawsze jest niedziela. Ale po kolei.

            Niefart prześladował nas właściwie od początku. W SALOMON ULTRA-TRAIL HUNGARY 2018 miało wystartować nas pięciu. Robert zapisał się na 112 km. To on wszystko wymyślił. Jego biegowy przyjaciel Andrzej - lat 60+ - wybrał sobie dystans 84 km. My z Mariem mieliśmy razem pokonać 54 km i dorzucić z fasonem jeszcze jeden na cześć naszych 55-tych urodzin. No i jeszcze Marcin. Gdy usłyszał, że impreza ma odbyć się w Szentendre od razu stwierdził, że jedzie. Był tam kiedyś na wakacjach i – tak jak ja – zakochał się w tym miasteczku „od pierwszego wejrzenia”. Bo i jest się w czym zakochiwać. Miasteczko nieopodal Budapesztu z łatwym dojazdem kolejką podmiejską. Wąskie uliczki, kolorowe domki, artyści, sklepiki, knajpki, jednym słowem atmosfera jak w naszym Kazimierzu nad Wisłą, tylko zamiast Wisły, płynie tam Dunaj. I to właśnie od Marcina zaczęły się problemy. Na dwa tygodnie przed biegiem okazało się, że nie może jechać. I tak jak u Agaty Christie – zostało żołnierzyków czterech. Potem Ja złapałem kontuzję kolana. Przerwałem treningi i zacząłem się rehabilitować w tempie ekspresowym. Na dzień przed wyjazdem wyglądało na to, że będzie dobrze. Co z tego, jak samolot nam się spóźnił ponad trzy godziny i zamiast w piątkowy wieczór spacerować po starówce w Szentendre, kwitliśmy na lotnisku Chopina. W końcu jednak udało się dolecieć do Budapesztu i wyglądało na to, że zapas pecha na tę imprezę się wyczerpał.

            Sobotę spędziliśmy na zwiedzaniu miasta. Była poranna kawa na ryneczku, langosze, bogracz i leżaki nad rzeką. Cudowne lenistwo i jedzenie do syta. W końcu trzeba zebrać siły przed jutrzejszą katorgą. Odebraliśmy pakiety startowe, zrobiliśmy kilka fotek i nagle zrobiło się późno, bo przecież najdłuższy dystans startował o północy. Nasz SALOMON SZENTENDRE TRAIL rozpoczynał się wprawdzie o 9:00 , ale chcieliśmy się dobrze wyspać, bo taka okazja w biegach górskich zdarza się niezwykle rzadko. Żadnego piwa, wina i innych palinek, tylko po bożemu do łóżeczka. No, może kilka łyczków izo na dobre spanie.

          

                 Robert odpalił o północy. Andrzej o 2:00 pognał na te swoje 84 km. Szli ostro do przodu. Jeszcze przed wyjściem na start sprawdzaliśmy ich wyniki online. Podbudowało nas to troszkę. W dobrych humorach stanęliśmy przed bramą startową przy placyku Lazar Car Ter gotowi na wielką przygodę. Szentendre o 9 rano jest jeszcze senne. Sklepiki dopiero się otwierają, a turyści albo dojeżdżają, albo się budzą. Przy muzyczce z „ROCKY”-ego i okrzykach konferansjerów – oczywiście po węgiersku -  ruszyliśmy prawie pustymi kolorowymi uliczkami przez miasto ku potokowi. Tam jeszcze chłodno i w cieniu drzew, więc pomykaliśmy rączo. Trochę spowalniałem bieg, bo przecież w takim tempie chciałem wracać za około dziewięć godzin. Jeszcze zdążymy się zmęczyć. To, że nie będzie lekko poczuliśmy dopiero za miastem. Ze trzy kilometry wśród pól w narastającym upale pokazały z czym przyjdzie się nam zmierzyć. Niemniej pierwszą górkę – Ko-Hegy – zaliczyliśmy prawie niezauważalnie. Znałem ją już z rodzinnych wypraw. Schronisko, ławeczki, piękna panorama Budapesztu w oddali. Tym razem nie ma czasu na zwiedzanie. Trzeba dalej. Mkniemy w dół.  Na razie jestem zadowolony, bo kolano śpi i nie daje żadnych niepokojących objawów. Na wszelki wypadek zbiegam ostrożnie. Tym razem Mario prowadzi. Mijamy pierwszy punkt kontrolny. Uśmiechnięte wolontariuszki sczytują nasze chipy. Pięknym górskim hajłejem wspinamy się na następny szczyt. Nagle uświadamiamy sobie, że dawno nie było widać taśm znakujących trasę. Zaraz, zaraz, szukam traku w zegarku i …. O k…. wymknęło się nam jednocześnie. To nie tędy. Szybka decyzja: na skróty, czy po śladach? Teren obcy, więc bezpieczniej wrócić. Drugi raz w mojej biegowej historii zgubiłem drogę. Nie jest to rzadkość na takich imprezach, ale to żadne pocieszenie. Tak, tak. Stara ultraska prawda mówi, że najbardziej bolą kilometry przebiegnięte w złą stronę. A druga dodaje, że mszczą się podwójnie.  Znajdujemy właściwą drogę po mniej więcej 10-ciu minutach. O jak ich będzie brakowało w końcówce! Trawersujemy jakieś chaszcze. Gdzieś się potykam i po chwili już wiem, że nie pomogła szybka rehabilitacja. Nie pomogło oklejanie, ani ustalacz. Kolano nagle odmówiło dalszej współpracy. Jeszcze ze dwa kilometry walczyłem, wspominając wszystkie znane mi historie, jak to twardzi Ultrasi gnają przez góry pomimo pozrywanych ścięgien i wyłamanych stawów. Chyba jednak jestem z innej gliny. Poza tym taki np. Scott Jurek nie musiał na trzeci dzień po biegu paradować po lotnisku w mundurze pilota. Kuśtykanie, albo co gorsza kule, nie wzbudzają zaufania pasażerów. Na którymś ze stromszych zbiegów daję za wygraną. Wiem, że Mario zostałby ze mną. Ale wiem też, że wymarzył sobie ten bieg. Nie mogę go wstrzymywać. Run Mario, Run. Wygraj za nas dwóch. Smutno tak zostać samemu w lesie. By się pocieszyć rozkładam świeżo nabyte super-lekkie kijki. Nie na wiele się przydadzą, ale przynajmniej się nimi nacieszę. Kuśtykam coraz wolniej rozmyślając o wielkości własnej głupoty. W tym bezmiarze nieszczęść pojawia się dla mnie światełko w tunelu. Jestem przecież blisko punktu kontrolnego w Pilisszentlaszlo. Podążam tam pilnując oznaczeń. Krótki telefon i okazuje się, że nasze dzielne supporterki Ania i Asia są właśnie tam przez zupełny przypadek, bo pobłądziły w drodze do Visegradu. Jestem uratowany. Nie będę musiał kwitnąć w środku niczego, czekając na łaskę organizatorów.

           W Pilisszentlaszlo zbiegają się szlaki wszystkich trzech tras. Punkt kontrolny jest więc na pełnym wypasie.  Dziewczyny spotkały tam Andrzeja i Roberta. Byli w dobrym stanie. Mario jakoś im się przesmyknął. Ja natomiast wpadłem prosto w ich objęcia. To był taki mały cud. Ogarnąłem się trochę, zakosztowałem „ultraskich” smakołyków, i w drogę. Skoro jesteśmy już tak bisko, to może do Visegradu się kopsniemy. Może tam jeszcze dogonimy chłopaków. Zajeżdżamy pod zbocze góry, gdzie na szczycie króluje piękny Visegradzki Górny Zamek. Szybko odnajdujemy punkt kontrolny. Niestety Robert i Andrzej już pobiegli i pewnie wspinali się już na następny szczyt. Ale co to ? Na murku siedzi Mario. No witaj druhu. Widać, że trochę wycięty, ale nasz widok stawia go na nogi. Na jego twarz wraca nieodłączny zwykle uśmiech. Dopija colę, jeszcze „żółwik” na drogę i rusza dalej. Serce mi się kraje, że już nie biegnę. Ale co tam. Czas jechać na metę. Tam będziemy śledzić rozwój wypadków i witać zwycięzców. Po drodze zajeżdżamy do biura zawodów, żeby oddać chipa. I tu miłe zaskoczenie. Zapraszają mnie na masaż. Jednak życie potrafi też mile zaskakiwać. Poddaję się bezczelnie tej odrobinie luksusu, starając się nie myśleć o tym jak chłopaki cierpią na trasie. Na kolano nie pomogło, ale masaż, prysznic i zimne piwko sprawiły, że kulejąc nieco, weselej zacząłem spoglądać na życie. 

            A informacje z trasy nie były za dobre. Andrzej swoim zwyczajem wydarł do przodu nie zważając na swój pesel i gdzieś na 60-tym kilometrze zaczął słabować. Tempo poleciało „na pysk” i wyglądało na to, że ciężko będzie mu się zmieścić w limicie. Mario też walczył z kryzysem i trudami trasy. Nie poddawał się, ale system liczył, że może być na mecie nawet godzinę po zamknięciu. Najlepiej radził sobie Robert, ale i on zwolnił. Okazało się że na końcowym zbiegu, tak jak my wcześniej, pomylił trasę. Kosztowało go to dużo straconego czasu i sił, których nie miał już za dużo po 100 km biegu. Słońce chyliło się ku zachodowi, robiło się nieco chłodniej. Kolejni biegacze przeciskali się przez tłum turystów w kierunku mety. Witaliśmy ich brawami, ale coraz bardziej niepokoiliśmy się o naszych. Wreszcie jest Robert. Przyspieszył na końcówce i po 18-tu i pół godzinie stawił się na mecie SALOMON ULTRA-TRAIL. Zniszczony, ale szczęśliwy. Oczywiście nie poszło tak jak zamierzał. Trzy razy gubił się na trasie. Na końcu był tak już „sklepany”, że nie dał rady biec i musiał iść – co do niego nie podobne. Pokonał jednak najdłuższy w swym życiu dystans w biegu górskim. Zmieścił się sporo przed limitem. Wygrał z trasą, upałem i „nie do końca dobrą” organizacją biegu. Czapki z głów panowie i panie.

           Tym czasem Andrzej poddał się przed drugim „Kłem Wampira” jak nazywane są dwie ostatnie góry na trasie. Chciał wprawdzie „przeć” dalej, ale wytłumaczyliśmy mu przez telefon, że do Szentendre dotrze po zmroku, jeśli w ogóle dotrze. Za radą syna zszedł z trasy do najbliższej wioski. My zaś, z naszymi węgierskimi przyjaciółmi, zaczęliśmy organizować akcję ratunkową. Właśnie byliśmy w rejonie głównego placu Fo Ter, gdy wśród turystów pojawił się Mario. Ale charakter!!! Zerwał się do biegu na ostatnich kilometrach i teraz gnał przepychając się przez tłum. GAZU MARIO !!!! Szybkie spojrzenie na zegarek. 19:03. F… . Tyle wysiłku, 54 km, 10 godzin i żeby zabrakło tych kilku minut? To boli, i to boli bardzo. Gdybyśmy wtedy nie pobłądzili, gdyby tak krócej na punktach kontrolnych, gdyby ... . Oj znam ja to gdybanie. Tak gdybałem na „Chudym” w zeszłym roku. Ale taki to już urok biegów ULTRA. Mój kumpel Mario jest WIELKI. To, że zwykle widuję jego plecy jest dla mnie zrozumiałe. W końcu jest „w tym biznesie” o wiele dłużej i to dzięki niemu i Ja zacząłem regularne bieganie -  co będę powtarzał do znudzenia. Ale w Szentendre pokazał hart ducha godny ULTRSA. Nie poddał się i walczył do końca. Czapki z głów panowie i panie.

        Andrzeja ściągnęliśmy z trasy i po prysznicu, i piwku wrócił do żywych. Narzekał tylko na żołądek i dopiero na drugi dzień zaczął przyjmować „produkty stałe”. Przegrał z trasą, ale i tak był zadowolony. Opowiadał, że tak go zmogło, że musiał na trasie trochę się zdrzemnąć. Cóż z tego. Gdy tylko przysnął gdzieś na ławeczce, zaraz zjawiał się jakiś „uczynny” biegacz ( wśród nich był także Mario ) i budził go pytając czy na pewno dobrze się czuje. No i jak tu odpocząć w takich warunkach?! Tragedia !!!

          SALOMON ULTRA-TRAIL Hungary 2018 przeszedł do historii. My dopisaliśmy do niej kilka kartek. Polacy byli najliczniej reprezentowaną grupą biegaczy zagranicznych. Język polski było słychać wszędzie na trasie. Nasz przykład pokazał, że górskie bieganie w Szentendre to nie „spacerek”. Jest coś w tej trasie, iż pomimo niewielkich przewyższeń – w końcu to nie Tatry, a nawet nie Beskidy – daje w kość. Warto więc podejść do tej imprezy poważnie. Nie wiem jak Mario, ale ja mam  ochotę tam wrócić. Oczywiście jak już wyleczę kolano. Nie lubię mieć „nie wyrównanych rachunków”. Na plus zaliczyć trzeba miejsce, różnorodność tras, dobrą opiekę wolontariuszy i atmosferę. Minusem jest przede wszystkim organizacja. Częściowo jest to oczywiście spowodowane miejscem. Duża odległość biura zawodów od miejsca startu. Na masaż – na który ja się załapałem - trzeba iść od mety z 1,5 km pod górę. Źle oznaczona trasa szczególnie w miejscach nieoczywistych. Przygody z myleniem drogi miało wielu biegaczy. „Chudy Wawrzyniec” jest tu wzorcem, który można by umieścić w Sevres pod Paryżem. No i finisz ze slalomem pośród zwiedzających jakże piękną starówkę Szentendre. Porażka. Wiem, że uliczki są wąskie, ale trasę można jakoś odgrodzić. Biegnąc po bruku na „ostatnich nogach” omijać jeszcze slalomem wycieczki turystów? Aż się prosi o wypadek.

            Każdy z nas robi jakieś podsumowanie. Ja nie mam poczucia klęski, ale przekonałem się „boleśnie” że nie da się biegać na samym chciejstwie. Wracam na matę, wracam do wałków, wracam do pracy „u podstaw”. Nie ma drogi na skróty – niestety. Niemniej pierwszy zagraniczny wypad na Ultra bieganie został zaliczony. Są doświadczenia apropos logistyki, przygotowań, podróży, aklimatyzacji. Po raz kolejny sprawdził się wyjazd na imprezę tego typu w większym gronie. Zwycięstwo jest słodsze, a porażka mniej dokuczliwa, gdy przeżywa się je wspólnie. Poza tym zawsze znajdzie się ktoś, kto poda pomocną dłoń gdy sprawy ułożą się nie po naszej myśli. W sumie 55/55 nie wyszło mi na zdrowie, ale nic straconego. Może uda się w przyszły roku 56/56. Co ty na to, Mario? ;-)

                Jerry49   

P.S.

I jeszcze motto biegowe pani Ani:

„Lepiej zejść z trasy, niż zejść na trasie”.    

Rozwiń Metryka

Podmiot udostępniający informację:
Data utworzenia:2018-05-26
Data publikacji:2018-05-26
Osoba sporządzająca dokument:
Osoba wprowadzająca dokument:Jerzy Stypa
Liczba odwiedzin:3712