Mistrzostwa Polski Pilotów i Personelu Latającego w biegu na 10 km.

Górska Pętla UBS 12:12

  • Zapisz tekst bieżącej strony do PDF
  • Drukuj zawartość bieżącej strony

Bieg górski  w Brennej, w Beskidzie Śląskim.  Zwany najbardziej przyjaznym ULTRA. Trasa 16 km otwarta przez 12 godzin. Można biegnąć samemu lub w dwuosobowych sztafetach. 

Szczegóły na stronie i na facebook'u Biegu.

 

 

Artykuły

VII Górska Pętla 12.12. W cieniu zarazy.

  To był Bieg. Nic nie zapowiadało, że to bieg historyczny. Słowa COVID 19 i pandemia gdzieś czaiły się za rogiem, ale nikt nie przypuszczał, że to ostatni weekend biegowy. Że zmieni się całe nasze życie. Że runą nasze wszystkie plany biegowe. Dziś, gdy od tamtych chwil minęło ponad pół roku, mogę już z dystansem o tym pisać, choć sytuacja jest wciąż niepewna. Powoli przyzwyczajamy się do życia w nowej rzeczywistości, a i okazji do wspólnego biegania jest coraz więcej.

                  Właściwie do ostatniej chwili nie byłem pewny czy chcę to zrobić jeszcze raz. Obiecywałem sobie, że tym razem to tylko w sztafecie. Jednak pomimo mojej akcji promocyjnej i namawiania potencjalnych partnerów do biegania, zostałem sam na placu boju. Nawet znajomi, którzy mieli przyjechać kibicować, też zrezygnowali w ostatniej chwili. Czuliśmy już chyba wszyscy, że coś wisi w powietrzu. Dlatego tak ciężko było się wyzbierać i ruszyć do Brennej na 7. Górską Pętlę UBS 12.12. Trzymało mnie właściwie tylko to, że Bieg opłacony i kwatera zamówiona. W tym czasie byłem w ogniu przygotowań do planowanej rozprawy z Szentendre Ultra Trail. Zawziąłem się by tym razem dokończyć dystans 55 km w górach Pilisz. „ Pętla” miała być sprawdzianem moich umiejętności i sprzętu, który planowałem zabrać na Węgry.

                Z samego rana w sobotę 7-go marca pobrałem pakiet startowy. Brenna o poranku wyglądała tak samo sennie, co w poprzednich latach. Czułem się jak na starych śmieciach. W końcu byłem tu już po raz czwarty z rzędu. Jak zwykle miłe przywitanie. Krótka rozmowa, bo jeszcze ruch mały.  Szybkie śniadanie i powolutku zacząłem się szykować. Kwaterę mieliśmy niedaleko startu, więc logistyka była prosta. Pięć minut piechotką.

                Na starcie zupełnie nieoczekiwanie spotkałem Andrzeja – kompana biegowego z Zabrza. To już drugie takie niespodziewane spotkanie po zeszłorocznym „Chudym”. Ucieszyło mnie to, że tak sam nie będę biegał. Start 12:00. Ruszyliśmy razem. Pogoda idealna. Lekko powyżej zera, brak opadów. Tylko biegać. Czułem się silny, ale spokojnie we własnym tempie przemierzałem deptak. W końcu daleka droga przede mną. Plan był taki. W treningowym tempie pierwsze kółko, odpoczynek i równie spokojne kółko drugie. Razem 36 km wybiegania, jako dłuższe przetarcie na początku wiosny. Andrzej jak zwykle wyrywał do przodu, ale już na pierwszym podbiegu dał mu się we znaki brak treningu. Mało biegał ostatnio. Zwykle nie dałby mi szansy na wyprzedzenie. Tym razem ja zacząłem się wspinać szybciej zostawiając go w tyle. Szło dobrze, więc podkręcałem swoje tempo. Miałem się nie spieszyć, ale górki, widoczki, radość biegania spowodowały, że chyba lekko przesadziłem. Miało być spokojnie, a i tak wyszedł najlepszy czas na okrążeniu „ever”. Kiedy dobiegałem do mety właśnie zaczynało kropić …… .

            Smakując bogate menu punktu wsparcia pod hotelem Kotarz zauważyłem, że już nie kropi. Po prostu leje. Wraz z moim „suportem” postanowiliśmy trochę przeczekać. Im dłużej jednak czekałem, tym sytuacja wydawała się poważniejsza. Wprawdzie przestało lać, ale padało cały czas. Pogoda zmieniła się całkowicie. Dodatkowo wychłodziłem się i nawet nie pomagała druga i trzecia herbata. Był już nawet pomysł, żeby odpuścić. W końcu to tylko taki trening w warunkach bojowych. Ania – wspomniany suport i specjalistka od roztrenowania – była Za. Kusiła prysznicem i suchą odzieżą. Oj było blisko. Jednak ostatecznie ruszyłem znów na trasę. Miałem poczucie, że jak nie teraz, to kiedy.

                  Już kilka minut po minięciu linii pomiaru wiedziałem, że to był błąd. Nogi z ołowiu, tętno jak na finiszu, ciężki oddech. Co się dzieje? Zawrócić? Na drugie kółko wyruszył już zupełnie inny Jerry. „Klocki” pozbierałem dopiero w połowie pierwszego podejścia. Wszystko było inaczej. Mgła, mżawka, pustka, beznadzieja. Z drugiej strony przecież sam tego chłopie chciałeś. Drugi raz taki piękny kryzys się już nie wydarzy. „Maszeruj albo giń”!!! I taka walka trwała w mojej głowie. Na szczęście w międzyczasie kilometr po kilometrze skracał się dystans do mety. Nawet czasami udawało mi się podbiegiwać. Zwłaszcza, gdy mijali mnie chłopaki i dziewczyny z czołówki, ubrani na krótko, rozgrzani, tak jakby, zimno, mgła, wiatr i wszechobecna woda nie miała dla nich żadnego znaczenia. Ech młodość. Wreszcie ostatni zbieg już w pełnych ciemnościach. W świetle czołówki spokojnie stawiam kroki. Przemoczony, na zmęczonych nogach, wiedziałem, że zrobić sobie kuku w tych warunkach to kwestia chwili. Wypadam na krótki asfalt i meta. Koniec na dziś. Medal, piwo i pod prysznic.

           Początkowo miałem poczucie lekkiej porażki. W planach było utrzymanie równego tempa na całym dystansie. W suchych ciuchach, z piwem w garści, obserwowałem przez okno migoczące na przeciwległym zboczu światełka czołówek biegaczy, walczących w deszczu, wietrze i zimnie. Paradoksalnie zazdrościłem im. Oni pewnie też by mi zazdrościli, gdyby wiedzieli, że tak na nich patrzę przez poznaczoną kroplami szybę. Później doszedłem do wniosku, że każda nauka jest dobra. W końcu znów przyszło mi pokonywać własne słabości. I udało się. Po raz kolejny zwalczyłem kryzys, dotarłem do mety, odbiłem się od dna. Czy nie o to chodzi w tym bieganiu po górach. Czy nie to wyciąga nas z ciepłych domów w noc i wichurę? Nikt przy zdrowych zmysłach nie przyzna się przecież, że kręci go ostateczne, samotne upodlenie w błocie, gdzieś na zalanej deszczem przełęczy. Przecież są też złote, skąpane w słońcu plaże. Są drinki z palemką i przechadzające się brzegiem morza piękne dziewczyny w bikini.

       To co? Za rok trzy kółka? Ktoś chętny?

 

                                                                          Wilno.   2.10.2020

                                                                                     Jerry49

V Górska Pętla 12.12 UBS

                 Znów odwiedziłem Brenną. Znów wyruszyłem tym razem na V Górską Pętlę UBS. A wszystko po to, by sprawdzić, czy pierwsze wrażenie z tej imprezy nie było przesadzone. Teraz mogę już autorytatywnie (ale słowo- znaczy bez ściemy) stwierdzić, że to zajefajne bieganie. W tym roku ze względów rodzinnych nie mogłem się w pełni nacieszyć atmosferą tego najbardziej przyjaznego ULTRA, ale obiecałem sobie, że następnym razem przyjeżdżam tu na pełną wyrypę i mam nadzieję, że nie sam. „Wespół w zespół” by  nie tylko żądz moc, ale i gór mur móc zmóc. Dzięki organizatorom z gorące przyjęcie w ten mroźny czas i do zobaczenia na VI Górskiej Pętli UBS.

IV Górska Pętla 12.12 UBS

- Ale fajny bieg – powiedziałem leżąc na łóżku i czując jak nogi po gorącym prysznicu zaczęły się  pomalutku rozluźniać.

- Mówisz to już czwarty raz, ale zgadzam się całkowicie. Dla mnie to najfajniejszy bieg ostatniego roku – odrzekła moja żonka – zdecydowany członek klubu „ NIE BIEGAM BO NIE LUBIĘ”.

          Wszystko to miało miejsce w hotelu Kotarz w Brennej. Tam właśnie odpoczywałem  po przebiegnięciu dwóch pętli organizowanego przez ULTRA BESKID SPORT biegu: 4.Górska Pętla UBS 12:12. Moja lepsza połowa również odpoczywała po wyprawie do Chaty Grabowej,  gdzie zorganizowana została regularna strefa kibica. Tam, wraz ze znajomymi dopingowała mnie i innych biegaczy. 

         Bieg w bardzo elastycznej formule. Każdy , kto lubi górskie bieganie – czy początkujący, czy też stary wyga – mógł tam znaleźć coś dla siebie. Trasa licząca 16 km, otwarta przez 12 godzin dawała każdemu pole do popisu i sprawdzenia się u progu nowego sezonu biegowego. Można było biec samemu , lub w dwuosobowej sztafecie. Do wyboru do koloru. Do tego bardzo dobra organizacja, mili ludzie, no i „wypasiona micha” w punkcie kontrolnym. Czegóż chcieć więcej. Dla mnie odkryciem była też sama Brenna. Miejscowość nieco ukryta między o wiele bardziej znanymi -  Wisłą i Szczyrkiem. Posiada bardzo dobrą bazę noclegową, a góry po których przyszło nam biegać są równie malownicze i strome co u sąsiadów. Trasa trudna. Szczególnie o tej porze roku. Śnieg w wyższych partiach gór był twardy i podmoknięty zarazem, trudno było więc rozpędzić się na zbiegach. Do tego trochę błota i wody i robi się naprawdę zabawnie. Ja swoje dwie pętle kończyłem już przy świetle czołówki. Szacun dla tych, którzy jeszcze wiele godzin później po ciemku walczyli na trasie. Tym, którzy skończyli wcale nie śpieszno było do łóżek. Większość siedziała w biurze zawodów lub w strefie zmian, czekając na przyjaciół lub po prostu – tak jak ja – chłonąc atmosferkę i rozmawiając o tym i o owym. Czekaliśmy na tych co napierali do końca. Poza tym jako organizator podobnego biegu – naszej „Nocy STO-nogi” – miałem okazję podpatrzyć kilka ciekawych rozwiązań organizacyjnych i porozmawiać o blaskach i cieniach przygotowania takiej imprezy.

        Postanowiłem sobie, że jeśli forma dopisze, to w przyszłym roku wracam tu do Brennej. I mam nadzieję, że nie sam. Może i Wy wpiszecie sobie 5 Górską Pętlę w Brennej do swojego biegowego kalendarza 2018. Myślę, że warto.

                                                         Jerry 49

Rozwiń Metryka

Podmiot udostępniający informację:
Data utworzenia:2017-09-11
Data publikacji:2017-09-11
Osoba sporządzająca dokument:
Osoba wprowadzająca dokument:Jerzy Stypa
Liczba odwiedzin:4530